poniedziałek, 6 marca 2017

Od Cedy do Dallany

Patrzyłam chwilę jak czarne lotki basiora przecinają powietrze, a ich białe końcówki kontrastują z szarym odcieniem chmur. Po chwili Asmo zmienił się w czarną plamkę, żeby po kilku kolejnych sekundach zniknąć zupełnie w oddali, zostawiając mnie samą. Zaczęłam brnąć niezdarnie w wysokim śniegu, mając nadzieję, że pod zupełną osłoną gęstych drzew łatwiej będzie mi się przemieszczać. Długie włosie na moim ogonie przemokło, przylegając do ostatnich kręgów w moim ciele i ciągnęło się za mną jak czarny wąż. Drążyło w białym puchu zawijasy, lawirując między śladami moich łap, które starałam się unosić wysoko, tak, żeby w jak największym stopniu ułatwić sobie przejcie przez śnieg. Na szczęście po paru metrach otrzymałam potwierdzenie moich podejrzeń; warstwa upierdliwego osadu zmniejszyła się, dzięki rozłożystym gałęziom sosen i świerków. Owszem, bardzo lubię śnieg i zimę, ale nie w momencie kiedy jestem głodna i zmęczona, a uroki tej pory roku utrudniają mi zdobycie pożywienia. Odetchnęłam z ulgą, po czym stanęłam w pełni w cieniu drzew i otrzepałam swoje futro, które pozmieniało się w mokre strąki. Miałam świadomość, że to niewiele da, ale wilgotna sierść bardzo szybko stawała się lodowata, więc im jest jej mniej tym lepiej. Westchnęłam niechętnie, po czym odrzuciłam głowę w tył, chcąc wyczuć jakikolwiek zapach zwierzyny. Czerwony pędzel przy moim prawym uchu podskoczył, przecinając spokojny, biały krajobraz. Wiatr zawiał, przynosząc ze sobą kuszącą woń sarniego stada. Poczułam, jak ślina napływa mi do pyska na myśl o soczystym udźcu zwierzęcia, po czym skoczyłam w dal, podążając ufnie za zapachem. Niestety o tej porze roku moje futro niezbyt nadawało się do polowania, kontrastując ze śniegiem. Może uda mi się zakraść do ofiary wykorzystując pnie drzew i nagie krzewy.
Przeszłam do truchtu, co jakiś czas przystając by upewnić się, że idę w prawidłowym kierunku i odsapnąć chwilkę. Woń zaczęła się stopniowo wzmagać, obiecując sowity posiłek. Wizja zbliżającego się polowania coraz bardziej mnie motywowała, wypełniając umysł lekką obawą, jak to zawsze czyniła. Poza tym niepokoiło mnie również coś innego; zbliżyliśmy się do terenów obcej watahy. Ja i Asmodeus pragnęliśmy ją ominąć, ale śnieżyca nas zaskoczyła, a planowane polowanie, miało odbyć się kilka kilometrów dalej niż to miejsce, w którym się teraz znajdujemy. Byłoby bezpiecznie; tereny zostałyby daleko, a my nie musielibyśmy się narażać.
- Już niedaleko. - mruknęłam cicho do siebie, obserwując jak z mojego pyska unosi się chmurka pary. Stado saren zbliżało się nieuchronnie; zostało mi do niego może pół kilometra. Zaczęłam poruszać się ostrożniej, pilnując, żeby nie iść z wiatrem i nie dać się wyczuć zwierzętom. Nosem niemal omiatałam śnieg, martwiąc się jak zwykle o moją pamiątkę po rodzinnych stronach; raczej nie pasowała do zimowego otoczenia. Nigdy jednak nie odważyłam się go zdjąć na polowanie; kilka razy musiałam przebijać ucho ponownie, ponieważ dziurka zarosła. Zdarzało się, że żyłka pękała i to właśnie wtedy orientowałam się, że muszę znów zrobić miejsce na nitkę kolczyka.
Wiatr nagle poderwał lodowate okruchy i cisnął je prosto w moje otwarte, czujne oczy. Odskoczyłam, zaskoczona nagłą zmianą pogody, żeby dopiero po chwili zdać sobie sprawę, że z nieba zaczęły sypać się śnieżynki. Osłoniłam źrenice rzęsami, tuląc uszy tak, żeby nie dostał się tam mroźny wicher. Mimo tego nie zatrzymałam się, brnąc dalej w stronę saren. Może i było to karkołomne wyzwanie, ale pusty, obkurczony żołądek nie pozwalał mi się poddać. W pewnym momencie miałam już pewność, że za następnymi drzewami mój przyszły posiłek chroni się przed śnieżycą. Powoli minęłam kilka pni, zauważając w przestrzeni między nimi brązowe skóry i cienkie nogi. Zlustrowałam uważnie korony pobliskiego, nagiego klonu. Zdarzało mi się mordować, skacząc na ofiarę z góry, ale raczej dziś nie było warunków na takie metody. Ba, to mało powiedziane! Ten cholerny śnieg uniemożliwiał mi nawet zwykłe chodzenie po lesie! Skuliłam się za kłodą, spinając się na tylnych łapach. Uważnie oceniłam każdego osobnika po kolei, szczególnie ich chód. Nie ruszały się zbytnio, a dodatkowo ich kroki osłaniał lodowaty śnieg. Dostrzegłam, że jeden z młodych koziołków utyka. Możliwe, że jedynie mi się to wydawało, aczkolwiek nie miałam w sumie nic do stracenia, szczególnie, że owy samiec zatrzymał się zaledwie pięć metrów od mojej kryjówki. Niezgrabnie wyciągnął sztywną racicę przed siebie.
Wtedy skoczyłam.
W jednym momencie kilkanaście par oczu uniosło się, ale nie miały nawet czasu ocenić co wyskoczyło na nie znienacka. Rzuciły się w bok, każda w swoją stronę, żeby po chwili znów zlać się w jedno stado, znikając w zaśnieżonym lesie. Za resztą nie ruszył tylko jeden osobnik; moja upatrzona ofiara. Koziołek zerwał się od razu, chcąc wykonać szaleńczy skok, ale najwyraźniej zapomniał o zapuchniętym stawie. Najpewniej nabawił się go niedawno, przez co rana nie zdążyła się zagoić, a stworzenie nie nauczyło się unikać opierania się na chorej kończynie. Ryknął z bólu, a ja ujrzałam, jak noga wykrzywia mu się w najniższym punkcie nogi i wypatrzyłam swoją szansę. W dwóch susach znalazłam się koło niego, żeby po chwili przegryźć oszołomionemu zwierzęciu tętnicę. Samiec jednak, dostrzegając mnie kątem oka, odrzucił głowę w tył, unosząc ranną nogę. Opadłam na łapy, zniżając łeb z wyszczerzonymi zębami. Po raz kolejny napięłam mięśnie, a szkarłatny pędzel zafurkotał na wietrze śnieżycy. Znów celowałam w krtań, czując, jak bije mi serce w piersi, tak, jakby miało połamać mi żebra. Poczułam między zębami ciepłą skórę i metaliczny smak szkarłatnego płynu. Dopiero po chwili usłyszałam bolesny jęk i zdałam sobie sprawę, że w chwili skoku zamknęłam oczy. Szarpnęłam głową do tyłu, czując, jak krew pryska mi na twarz. Dyszałam ciężko, jak w transie patrząc na coraz bardziej szklane oczy koziołka. Przednie nogi ugięły się pod nim, a zgrabne, kruche ciało upadło, wzbijając tumany szkarłatnego śniegu. Jego pysk ruszał się tak, jakby chciał coś wyszeptać w ostatnich momentach swojego życia, ale powietrze uchodziło przez rozdartą tchawicę. Po chwili zamarł, uprzednio drążąc w zaspie koleiny w ostatnim akcie rozpaczy. Zbliżyłam się do niego, beznamiętnie obserwując powiększającą się kałużę krwi, która swoim ciepłem rozpuszczała biały śnieg. Okrążyłam ją, siadając przy boku parującego ciała.
- Żegnaj, przyjacielu. - szepnęłam – Miłych snów.
Zawsze czułam, że na samym zabiciu się nie kończy, że jakoś to na mnie ciąży pewien... obowiązek co do duszy, której dawne ciało miało posłużyć mi do utrzymania swojego życia. Nie potrafiłam po prostu zamordować, a potem z zimną krwią zabrać się do jedzenia.
Zatopiłam kły w soczystym mięsie, rozrywając futro sarny. Nasyciłam się tym upragnionym smakiem, ale im dłużej jadłam, tym bardziej zaczęłam zastanawiać się nad tym, jak radzi sobie Asmodeus. Miałam nadzieję, że wichura nie pokrzyżowała mu planów i uda mu się coś upolować. W końcu to nie ja mam skrzydła i nie opieram się na podmuchach powietrza.
Nagle uniosłam głowę, słysząc alarmujący trzask. Spojrzałam w tamtą stronę, dostrzegając jednie obcy mi turkus oczu, których czarne źrenice były przesłanianie przez płatki śniegu,. Napięłam mięśnie, gotowa zareagować na nawet najmniejszy ruch.

Dallana?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz