środa, 3 maja 2017

Od Sorki: "Szklana kołysanka" cz.4

Poranek minął szybko i w nerwowym chaosie. Nie zwracałam dużej uwagi na to, co się działo. Myśli miałam zajęte zastanawianiem się, w jakim stanie znajdę Sunset, Dallanę i Cedę. Obudziłam się jak zwykle równo ze wschodem słońca i zjadłam pospiesznie śniadanie, ponownie bez mięsa. Zrozumiałam już, że w tym lesie nie ma żywych stworzeń.
Następną godzinę spędziłam na przeglądaniu i uzupełnianiu ekwipunku. Torbę wypchaną miałam po brzegi zapasem jedzenia o długim terminie przydatności, medykaliami i ziołami odurzającymi. To ostatnie w przypadku, gdybym nie miała siły iść. Dłużej utrzymuje przy życiu. Jakby Deralt myślał, że przedłużanie męki jest dobrym pomysłem... Rozumiałam, o co chodziło. Aż za bardzo przypominało mi to jego wczorajszy tekst o unikaniu nieuniknionego.
Poza tym zabierałam ze sobą nóż, listki mięty do podgryzania i kilka przedmiotów, które kazał mi zabrać Deralt. Niektóre z nich wydawały mi się kompletnie niepotrzebne, ale on twierdził uparcie, że jeszcze mu podziękuję.
Jakby jeszcze nie miał dość moich podziękowań.
Nikt nie lubi pożegnań. Pod tym względem nie jestem wyjątkiem. Przecież nie żegnamy się na zawsze, prawda? Wrócę po ciebie, obiecuję. On wie, że wrócę, ale ja nie mam pewności, czy poczeka. Nie dostałam od niego takiego zapewnienia.
Czy wzięłam wszystko? Wzięłam. Powiedział, że gdy wrócę, będę mogła przejrzeć jego receptury. Na pewno jakaś mnie zainteresuje. Nauczysz mnie je przyrządzać? Sama się nauczę? Nie przeceniaj mnie. Nie jestem przyzwyczajona do tak gwałtownej odwrotności.
- Do zobaczenia - powiedziałam. Na granicy lasu było ciemniej niż poza nim.
- Żegnaj - odpowiedział i uśmiechnął się. Znienawidziłam go za ten uśmiech.
Tak niewiele wilków potrafiło wywrócić mój świat do góry nogami w jednej chwili i jednym słowem go poukładać. Mógłby do nich nie należeć.
Nie czekałam na słowo. Odeszłam, zanim zdążył przestać się uśmiechać. Chciałam zapamiętać go takiego i poukładać się sama.
Gdy weszłam między drzewa pierwszym co poczułam była wilgoć. Tak jak wcześniej sądziłam teren był podmokły. A to oznaczało, że żadne ślady się tutaj nie utrzymają, więc moje zdolności łowieckie nie pomogą mi odnalezieniu wader. Wszędzie unosiła się ciężka, parna mgła. Drzewa miały cienkie pnie i sięgały nieba bardzo wysoko. Nie pamiętałam, jaki to gatunek. Otrząsnęłam się z wątpliwości i emocji, po czym rozejrzałam się na świeżo. Chrust był mokry i nie nadawał się do rozpalenia ogniska. Jedyne rośliny wokół stanowiły trawy, nieprzydatne chwasty i fioletowe kwiaty o drobnych płatkach.
Ruszyłam szybkim marszem przed siebie, w dalszym ciągu rozglądając się uważnie, ale krajobraz się nie zmieniał. Nic, co mogło by się przydać, nie znajdowało się w tym przeklętym lesie. Wydobyłam z torby dwa liście bazylii i wsadziłam do pyska. Ciamkanie ziół zawsze poprawiało mi humor.
Po kilku godzinach marszu nie rozglądałam się już tak czujnie.
Wiedziałam, że tu nie ma nic.

Ciąg dalszy nastąpi

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz