czwartek, 13 kwietnia 2017

Od Sunset: "Czarna krew, ale czy u wszystkich? (Historia III)"

Idąc przez lasy, zastanawiałam się, czy aby na pewno nie zgubiłam szlaku. Nie chciałam się jednak do tego przyznać, więc szłam prosto, jakby nigdy nic. Maluch, jak on to zwykle robił, gadał. Ciągle coś paplał, zmieniając co chwilę tematy. Tak po nich skakał, że mimo szczerych chęci wysłuchania go, nie rozumiałam, o czym mówi. Co jakiś czas przytakiwałam głową lub odpowiadałam, jeśli akurat złapałam wątek. W pewnym momencie, gdy mój wzrok ze skupieniem został skierowany na szczyt góry, usłyszałam pisk. Gwałtownie odwróciłam się w stronę małego towarzysza. Ten szlochał i zwił się w kulkę, trzymając się za prawą, tylną łapkę, ciągle się kołysząc z bólu.
- Roby! – Zawołałam, jakby miało to coś dać. – Co się stało? – Podbiegłam jak najszybciej do dziecka.
Mimo że jęczał, zdołałam usłyszeć, jak mówi, że nic mu nie jest. Oczywiście mu nie wierzyłam. Położyłam się na brzuchu, żeby być jego wysokości. Przysunęłam go do siebie, lekko się podnosząc, po czym zaczęłam go dyskretnie uciszać. Płacz nie ustawał, więc delikatnie zaczęłam go uciszać, pocieszając, że wszystko będzie dobrze. Ten jeszcze chwile szlochał, lecz po chwili się uspokoił. Postanowiłam, że to dobry moment:
- Mogę zobaczyć? – Spytałam łagodnie, lecz ten nie odpowiedział.
Nie odpowiedział. Byłam więc zmuszona zrobić to bez jednogłośnego pozwolenia. Wsunęłam pazury, po czym skierowałam prawą łapę do malucha. Powoli i delikatnie zaczęłam wyjmować ranną łapę, żeby zobaczyć, co się stało. Nie opierał się, więc uznałam to za otwartą furtkę. Nagle, gdy zobaczyłam lekkie skaleczenie i krew, obudził się u mnie instynkt drapieżnika. Próbując go opanować, zaproponowałam małemu, żebyśmy poszli nad jakieś źródło ją przemyć, wcześniej uprzedzając, iż medykiem nie jestem. Do watahy było daleko, a nie mogłam pozwolić, by małe skaleczenie było winne tragedii myśliwego. Nie pokazywałam jednak tego, że uważał małą ryskę za błahostkę.
- Jak to się stało?
Ten przetarł łapą oczy z łez, po czym odpowiedział:
- Stanąłem na jakiś ostry kamień. Strasznie boli.
- Rozumiem, ale nie martw się. Do wesela się zagoi. – Na moim pyszczku pojawił się uśmiech, który został odwzajemniony.
- A teraz trzeba rannego jakoś przenieść.
- Może będę chodził na trzech łapkach?
- Może wejdziesz na tych trzech łapkach na moje plecy? No, chyba że jesteś ciężki.
- Jeżeli nie pochłonąłem masy tego kamienia i jego kolegów, to raczej nie. – Zaśmiał się.
Następnie się położyłam na brzuchu, aby króliczek mógł wejść. Ten natomiast wybił się na tylnych łapach, upadając później w poprzek na brzuch. Przekręcił się tak, żeby widzieć, co jest przed nami, po czym jęknął:
- Ale mnie nie upuścisz?
- Nie upuszczę.
- No to ruszajmy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz